Od pewnego czasu Wizz Air kusi bardzo korzystnymi cenami lotów do Gruzji. W efekcie tego uległem i zakupiłem, wraz z kolegą - Pawłem, bilety z Katowic do Kutaisi na dni od 26 do 29 października.
W dniu wylotu na lotnisko docieramy 3 godziny przed czasem. Pierwsze co rzuca nam się w oczy na tablicach odlotów i przylotów to przekierowania rejsów. Samoloty Lufthansy, Enter Air-a oraz Wizz Air-a lądują w Krakowie i Warszawie. Wszystko to za sprawą rozciągającej się nad naszym lotniskiem mgły... Mając jednak kilka godzin do odlotu postanowiliśmy się na zapas nie denerwować i grzecznie przejść przez kontrolę bezpieczeństwa, cierpliwie czekać na rejs.
Szczęśliwie okazuje się, że pogoda zaczyna się jednak poprawiać i wylatujemy z Katowic o czasie. Lot nocny, rutynowy, praktycznie w całości przeze mnie przespany. Obłożenie samolotu bardzo duże, około 90 procent. W Kutaisi lądujemy nad ranem, o godzinie 6:00 - panuje jeszcze zmrok. W nowym terminalu lotniska nie ma praktycznie nic. Na przylotach znajduje się jedynie kantor, ale uwaga - jest on umiejscowiony jeszcze przed kontrolą celną, także nie ma później możliwości powrotu do niego. W strefie ogólnodostępnej znajduje się już tylko mały kiosk gdzie zakupić możemy bilety na autobus do Kutaisi lub Batumi. Za ten pierwszy płacimy po 5 GEL (~9zł).
Podchodzimy do naszego autobusu - jego kierowca jeszcze słodko śpi w kabinie. Gdy po 20 minutach się budzi, wita nas wszystkich donośnym "dobra utra". Ruszamy po kolejnych 20 minutach, gdy zapełniają się wszystkie puste miejsca w pojeździe. Jednak nie prosto do Kutaisi, a na stację benzynową. Do celu docieramy po około godzinie drogi. Zaczyna robić się jasno.
Wysiadamy koło Mc Donald's czyli miejsca z którego wyjeżdżają marszrutki do Tbilisi, Batumi i innych ważniejszych miejsc. Oprócz tego nic tu nie ma. Od razu czujemy, jakbyśmy przenieśli się w czasie o kilkanaście lat. Wymieniamy pieniądze i ruszamy przed siebie na zwiedzanie miasta.
Praktycznie na każdym kroku widać wpływy po ZSRR. Na ulicach samochody przeróżne - Wołgi, Łady, Ziły jak również wiele zachodnich marek, czasem i z górnej półki.
Bardzo ciężko znaleźć tutaj jakąkolwiek restaurację. W zamian tego jest wiele małych sklepików w których kasjerzy zamiast kalkulatorów często używają liczydeł! Ceny podstawowych artykułów spożywczych niższe niż w Polsce. Szczególnie ceny alkoholu, którego tutaj jest mnóstwo - wzrok przykuwają dwulitrowe butelki piwa.
Ładna pogoda, górska okolica i rosnące palmy sprawiają, że mimo wszystko ten "wschodni klimat" zaczyna nam się podobać. Zdecydowanie ma swój klimat! Zaczynam powoli wychodzić z odważnego założenia, że "zachód" jest nudny.
Próbujemy znaleźć jakieś miejsce, gdzie można by spróbować lokalnej kuchni. Jedyne "budy" jakie mijaliśmy do tej pory serwowały kebaby, hot-dogi i hamburgery. Podczas poszukiwań zapoznajemy Gruzina, który radzi nam jechać pod miejski teatr. W międzyczasie ów człowiek kończy pić piwo i informuje nas, że idzie do pracy. My idziemy natomiast łapać marszrutkę i jedziemy we wskazane miejsce. Za przejazd zapłaciliśmy 0,6 albo 0,4 GEL - na pewno były to bardzo małe pieniądze.
Okolice teatru wyglądają na centrum tego miasta. Jednak mimo tego, że są bardziej nowoczesne...
... to socrealizm widać na każdym kroku.
Znajdujemy restaurację, wyglądającą całkiem przyzwoicie. Postanawiamy się więc zatrzymać - ku naszemu zdziwieniu otrzymujemy nawet anglojęzyczne menu. Zamawiamy chaczapuri z serem czyli jedno z podstawowych dań kuchni gruzińskiej. Za osiem kawałków tego dania płacimy jakieś 10 złotych.
Przez miasta przepływa rzeka, jednak po zapachu wnioskujemy, że woda w niej nie jest pierwszej klasy czystości. Prezentuje się za to bardzo ładnie.
Kontrasty w Kutaisi, zderzenia biedy z bogactwem, są wszechobecne.
Udajemy się na okoliczne wzgórze gdzie znajduje się wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO Katedra Bagrata. Mimo, że została w przeszłości praktycznie doszczętnie zniszczona, udało się ją odbudować i cieszy oko turystów oraz mieszkańców.
Największą bolączką dla nas jest bariera językowa. Niezwykle ciężko jest się porozumieć po angielsku - ale tego byliśmy świadomi. Odświeżam więc swoją "wiedzę" z gimnazjum, gdzie uczyłem się rosyjskiego. Mimo, iż nie wykracza ona niestety poza znajomość cyrylicy, liczebników i kilku podstawowych zwrotów to wystarcza, aby porozumieć się w sklepie, marszrutce czy taksówce ;)
Zbliża się południe, ulice zaczynają tętnić życiem. Na każdym kroku odbywa się handel uliczny, małych punktów usługowych jest tu mnóstwo. Jak są kantory to jest ich 10 koło siebie, jak sklepy obuwnicze to kolejne 10 koło siebie - i tak dalej. Tak samo wiele jest patroli policyjnych - radiowozy i piesze patrole są wszędzie.
Wracamy do "punktu wyjścia" czyli pod Mc Donald's skąd chcemy wyruszyć do Batumi. 5 godzin pobytu w Kutaisi nam wystarczyło. Nie pojechaliśmy tylko do monastyru w Gelati, ale to zostawiamy sobie na ostatni dzień naszej wycieczki.
Marszrutki do Batumi odjeżdżają z bardzo dużą częstotliwością. Koszt przejazdu w jedną stronę to zaledwie 10 GEL a czas podróży to niecałe trzy godziny. Podczas drogi delektujemy się lokalną muzyką przeplataną z zachodnimi "hitami". Jazda jest tutaj szalona, nikt nie zwraca uwagi na jakiekolwiek przepisy drogowe. Wyprzedza się na trzeciego a nawet "czwartego", na szerokość lusterek.
Po dotarciu do celu dajemy się naciągnąć taksówkarzowi na nocleg. Cena jednak wydaje się być przystępna bo płacimy 20 GEL za noc. Nasz "hostel" to zwyczajny, prywatny dom. Droga do naszego pokoju wiedzie więc przez salon i kuchnię mieszkającej tu rodziny - w podobny sposób dorabia tutaj mnóstwo ludzi.
Centrum Batumi jest bardzo nowoczesne i zadbane, choć wiele obiektów jest dopiero w budowie. Nie dziwi np. karuzela wbudowana w hotel, dla jego gości. Miasto szczególnie ładnie prezentuje się po zmroku.
"Zapuszczenie" się natomiast w boczne uliczki miasta cofa nas jednak do tej "prawdziwej" Gruzji. Można za to znaleźć więcej punktów gastronomicznych niż w Kutaisi. Dzięki temu spróbowaliśmy kolejnych potraw tutejszej kuchni. Na pierwszy ogień poszły pierogi "khinkali", w smaku podobne jak te w Polsce, jednak mające oryginalny kształt.
Oprócz tego buła z szaszłykiem i cebulką oraz mini pizza. Wszystko bardzo smaczne.
Czymś niesamowitym jest choćby fontanna z której o godzinie 19 leci lokalny bimber "cza-cza"! Nic dziwnego, że ustawiają się tutaj kolejki ludzi z wielkimi butlami.
Z centrum za 3 GEL możemy pojechać kolejką linową na górę, z której roztacza się widok na Batumi. Trasa jej przejazdu jest przepiękna, prowadzi nisko nad zabudowaniami miasta.
Oprócz punktu obserwacyjnego na górze jednak nic nie ma, dlatego wpadliśmy na szalony pomysł, aby wracać z niej na pieszo, jakieś 3 kilometry "w ciemno". Zajęło nam to niecałe 2 godziny, ale było warto.
Batumi to miasto, w którym można się zakochać albo je znienawidzić. Nam się bardzo spodobało. Trafiliśmy też na moment ogłoszenia wyników wyborów prezydenckich - na niebie pojawiły się fajerwerki i lampiony.
Przez dwa dni pobytu zwiedziliśmy praktycznie całe miasto. Spotkaliśmy też przez ten czas bardzo wielu mieszkańców, którzy za każdym razem byli przekonani, że skoro jesteśmy z "Polszy" to musimy mówić po rosyjsku. Poza tym wszyscy byli do nas bardzo życzliwi i pomocni.
Akcentu lotniczego oczywiście zabraknąć nie może!
Nabrzeże Morza Czarnego niestety nie sprzyja plażowaniu, jest całkowicie kamieniste.
Czas powrotu zbliżał się nieubłaganie. Jeszcze tylko szybki spacer przepiękną promenadą i udajemy się łapać marszrutkę do Kutaisi. Z tym akurat nie ma żadnego problemu bo kierowcy łatwo wypatrują przyjezdnych i namawiają ich na przejazd.
Droga powrotna zajmuje nam podobnie jak przejazd "do", około 3 godzin. Z Kutaisi mamy jeszcze jeden, ostatni cel naszej wyprawy do zrealizowania. Bierzemy taksówkę i udajemy się do historycznego monastyru w Gelati - droga do niego jest niezwykle malownicza, prowadzi przez góry. Z kierowcą dogadujemy się, że zawiezie nas w dwie strony za 35 GEL (na miejscu poczeka aż skończymy zwiedzać).
W dniu wylotu na lotnisko docieramy 3 godziny przed czasem. Pierwsze co rzuca nam się w oczy na tablicach odlotów i przylotów to przekierowania rejsów. Samoloty Lufthansy, Enter Air-a oraz Wizz Air-a lądują w Krakowie i Warszawie. Wszystko to za sprawą rozciągającej się nad naszym lotniskiem mgły... Mając jednak kilka godzin do odlotu postanowiliśmy się na zapas nie denerwować i grzecznie przejść przez kontrolę bezpieczeństwa, cierpliwie czekać na rejs.
Szczęśliwie okazuje się, że pogoda zaczyna się jednak poprawiać i wylatujemy z Katowic o czasie. Lot nocny, rutynowy, praktycznie w całości przeze mnie przespany. Obłożenie samolotu bardzo duże, około 90 procent. W Kutaisi lądujemy nad ranem, o godzinie 6:00 - panuje jeszcze zmrok. W nowym terminalu lotniska nie ma praktycznie nic. Na przylotach znajduje się jedynie kantor, ale uwaga - jest on umiejscowiony jeszcze przed kontrolą celną, także nie ma później możliwości powrotu do niego. W strefie ogólnodostępnej znajduje się już tylko mały kiosk gdzie zakupić możemy bilety na autobus do Kutaisi lub Batumi. Za ten pierwszy płacimy po 5 GEL (~9zł).
Podchodzimy do naszego autobusu - jego kierowca jeszcze słodko śpi w kabinie. Gdy po 20 minutach się budzi, wita nas wszystkich donośnym "dobra utra". Ruszamy po kolejnych 20 minutach, gdy zapełniają się wszystkie puste miejsca w pojeździe. Jednak nie prosto do Kutaisi, a na stację benzynową. Do celu docieramy po około godzinie drogi. Zaczyna robić się jasno.
Wysiadamy koło Mc Donald's czyli miejsca z którego wyjeżdżają marszrutki do Tbilisi, Batumi i innych ważniejszych miejsc. Oprócz tego nic tu nie ma. Od razu czujemy, jakbyśmy przenieśli się w czasie o kilkanaście lat. Wymieniamy pieniądze i ruszamy przed siebie na zwiedzanie miasta.
Praktycznie na każdym kroku widać wpływy po ZSRR. Na ulicach samochody przeróżne - Wołgi, Łady, Ziły jak również wiele zachodnich marek, czasem i z górnej półki.
Bardzo ciężko znaleźć tutaj jakąkolwiek restaurację. W zamian tego jest wiele małych sklepików w których kasjerzy zamiast kalkulatorów często używają liczydeł! Ceny podstawowych artykułów spożywczych niższe niż w Polsce. Szczególnie ceny alkoholu, którego tutaj jest mnóstwo - wzrok przykuwają dwulitrowe butelki piwa.
Próbujemy znaleźć jakieś miejsce, gdzie można by spróbować lokalnej kuchni. Jedyne "budy" jakie mijaliśmy do tej pory serwowały kebaby, hot-dogi i hamburgery. Podczas poszukiwań zapoznajemy Gruzina, który radzi nam jechać pod miejski teatr. W międzyczasie ów człowiek kończy pić piwo i informuje nas, że idzie do pracy. My idziemy natomiast łapać marszrutkę i jedziemy we wskazane miejsce. Za przejazd zapłaciliśmy 0,6 albo 0,4 GEL - na pewno były to bardzo małe pieniądze.
Okolice teatru wyglądają na centrum tego miasta. Jednak mimo tego, że są bardziej nowoczesne...
Przez miasta przepływa rzeka, jednak po zapachu wnioskujemy, że woda w niej nie jest pierwszej klasy czystości. Prezentuje się za to bardzo ładnie.
Udajemy się na okoliczne wzgórze gdzie znajduje się wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO Katedra Bagrata. Mimo, że została w przeszłości praktycznie doszczętnie zniszczona, udało się ją odbudować i cieszy oko turystów oraz mieszkańców.
Największą bolączką dla nas jest bariera językowa. Niezwykle ciężko jest się porozumieć po angielsku - ale tego byliśmy świadomi. Odświeżam więc swoją "wiedzę" z gimnazjum, gdzie uczyłem się rosyjskiego. Mimo, iż nie wykracza ona niestety poza znajomość cyrylicy, liczebników i kilku podstawowych zwrotów to wystarcza, aby porozumieć się w sklepie, marszrutce czy taksówce ;)
Zbliża się południe, ulice zaczynają tętnić życiem. Na każdym kroku odbywa się handel uliczny, małych punktów usługowych jest tu mnóstwo. Jak są kantory to jest ich 10 koło siebie, jak sklepy obuwnicze to kolejne 10 koło siebie - i tak dalej. Tak samo wiele jest patroli policyjnych - radiowozy i piesze patrole są wszędzie.
Wracamy do "punktu wyjścia" czyli pod Mc Donald's skąd chcemy wyruszyć do Batumi. 5 godzin pobytu w Kutaisi nam wystarczyło. Nie pojechaliśmy tylko do monastyru w Gelati, ale to zostawiamy sobie na ostatni dzień naszej wycieczki.
Marszrutki do Batumi odjeżdżają z bardzo dużą częstotliwością. Koszt przejazdu w jedną stronę to zaledwie 10 GEL a czas podróży to niecałe trzy godziny. Podczas drogi delektujemy się lokalną muzyką przeplataną z zachodnimi "hitami". Jazda jest tutaj szalona, nikt nie zwraca uwagi na jakiekolwiek przepisy drogowe. Wyprzedza się na trzeciego a nawet "czwartego", na szerokość lusterek.
Po dotarciu do celu dajemy się naciągnąć taksówkarzowi na nocleg. Cena jednak wydaje się być przystępna bo płacimy 20 GEL za noc. Nasz "hostel" to zwyczajny, prywatny dom. Droga do naszego pokoju wiedzie więc przez salon i kuchnię mieszkającej tu rodziny - w podobny sposób dorabia tutaj mnóstwo ludzi.
Centrum Batumi jest bardzo nowoczesne i zadbane, choć wiele obiektów jest dopiero w budowie. Nie dziwi np. karuzela wbudowana w hotel, dla jego gości. Miasto szczególnie ładnie prezentuje się po zmroku.
Oprócz tego buła z szaszłykiem i cebulką oraz mini pizza. Wszystko bardzo smaczne.
Z centrum za 3 GEL możemy pojechać kolejką linową na górę, z której roztacza się widok na Batumi. Trasa jej przejazdu jest przepiękna, prowadzi nisko nad zabudowaniami miasta.
Oprócz punktu obserwacyjnego na górze jednak nic nie ma, dlatego wpadliśmy na szalony pomysł, aby wracać z niej na pieszo, jakieś 3 kilometry "w ciemno". Zajęło nam to niecałe 2 godziny, ale było warto.
Przez dwa dni pobytu zwiedziliśmy praktycznie całe miasto. Spotkaliśmy też przez ten czas bardzo wielu mieszkańców, którzy za każdym razem byli przekonani, że skoro jesteśmy z "Polszy" to musimy mówić po rosyjsku. Poza tym wszyscy byli do nas bardzo życzliwi i pomocni.
Nabrzeże Morza Czarnego niestety nie sprzyja plażowaniu, jest całkowicie kamieniste.
Wstęp do monastyru kosztuje "co łaska". Jak twierdzi Wikipedia, został on ufundowany w 1109 roku przez króla Dawida IV Budowniczego. Legenda mówi, że król osobiście brał udział w jego budowie, a po śmierci został tu pochowany.
Za nocleg w Kutaisi płacimy po 20 GEL za osobę. Ponownie śpimy w prywatnym mieszkaniu. Nad ranem gospodyni robi nam herbatę, jemy śniadanie z domownikami i ruszamy na lotnisko. Tym razem lot mamy w dzień, startujemy o 13. Wielkim i chyba jedynym plusem tego lotniska jest to, że na jego terenie jest darmowe wi-fi, umilające oczekiwanie na lot. Nie ma za to żadnej strefy bezcłowej, więc jak ktoś podróżuje tylko z bagażem podręcznym, niech się nie nastawia na zakup jakichkolwiek płynów ;)
Odlatujemy o czasie. Krótko po starcie mamy widok na góry i najwyższy szczyt Kaukazu - Elbrus.
Wydaje resztę euro na kanapkę, kawę i orzeszki. Zawsze w powietrzu robię się głodny!
W Katowicach lądujemy o 12:50 (3 godziny różnicy czasu robi swoje). Wsiadamy w auto i ruszamy w 4,5 godzinną podróż do domu...