niedziela, 3 listopada 2013

Kutaisi i Batumi czyli Gruzja w 3 dni

Od pewnego czasu Wizz Air kusi bardzo korzystnymi cenami lotów do Gruzji. W efekcie tego uległem i zakupiłem, wraz z kolegą - Pawłem, bilety z Katowic do Kutaisi na dni od 26 do 29 października.

W dniu wylotu na lotnisko docieramy 3 godziny przed czasem. Pierwsze co rzuca nam się w oczy na tablicach odlotów i przylotów to przekierowania rejsów. Samoloty Lufthansy, Enter Air-a oraz Wizz Air-a lądują w Krakowie i Warszawie. Wszystko to za sprawą rozciągającej się nad naszym lotniskiem mgły... Mając jednak kilka godzin do odlotu postanowiliśmy się na zapas nie denerwować i grzecznie przejść przez kontrolę bezpieczeństwa, cierpliwie czekać na rejs.

Szczęśliwie okazuje się, że pogoda zaczyna się jednak poprawiać i wylatujemy z Katowic o czasie. Lot nocny, rutynowy, praktycznie w całości przeze mnie przespany. Obłożenie samolotu bardzo duże, około 90 procent. W Kutaisi lądujemy nad ranem, o godzinie 6:00 - panuje jeszcze zmrok. W nowym terminalu lotniska nie ma praktycznie nic. Na przylotach znajduje się jedynie kantor, ale uwaga - jest on umiejscowiony jeszcze przed kontrolą celną, także nie ma później możliwości powrotu do niego. W strefie ogólnodostępnej znajduje się już tylko mały kiosk gdzie zakupić możemy bilety na autobus do Kutaisi lub Batumi. Za ten pierwszy płacimy po 5 GEL (~9zł).

Podchodzimy do naszego autobusu - jego kierowca jeszcze słodko śpi w kabinie. Gdy po 20 minutach się budzi, wita nas wszystkich donośnym "dobra utra". Ruszamy po kolejnych 20 minutach, gdy zapełniają się wszystkie puste miejsca w pojeździe. Jednak nie prosto do Kutaisi, a na stację benzynową. Do celu docieramy po około godzinie drogi. Zaczyna robić się jasno.

Wysiadamy koło Mc Donald's czyli miejsca z którego wyjeżdżają marszrutki do Tbilisi, Batumi i innych ważniejszych miejsc. Oprócz tego nic tu nie ma. Od razu czujemy, jakbyśmy przenieśli się w czasie o kilkanaście lat. Wymieniamy pieniądze i ruszamy przed siebie na zwiedzanie miasta.

Praktycznie na każdym kroku widać wpływy po ZSRR. Na ulicach samochody przeróżne - Wołgi, Łady, Ziły jak również wiele zachodnich marek, czasem i z górnej półki.



Bardzo ciężko znaleźć tutaj jakąkolwiek restaurację. W zamian tego jest wiele małych sklepików w których kasjerzy zamiast kalkulatorów często używają liczydeł! Ceny podstawowych artykułów spożywczych niższe niż w Polsce. Szczególnie ceny alkoholu, którego tutaj jest mnóstwo - wzrok przykuwają dwulitrowe butelki piwa.




Ładna pogoda, górska okolica i rosnące palmy sprawiają, że mimo wszystko ten "wschodni klimat" zaczyna nam się podobać. Zdecydowanie ma swój klimat! Zaczynam powoli wychodzić z odważnego założenia, że "zachód" jest nudny.




Próbujemy znaleźć jakieś miejsce, gdzie można by spróbować lokalnej kuchni. Jedyne "budy" jakie mijaliśmy do tej pory serwowały kebaby, hot-dogi i hamburgery. Podczas poszukiwań zapoznajemy Gruzina, który radzi nam jechać pod miejski teatr. W międzyczasie ów człowiek kończy pić piwo i informuje nas, że idzie do pracy. My idziemy natomiast łapać marszrutkę i jedziemy we wskazane miejsce. Za przejazd zapłaciliśmy 0,6 albo 0,4 GEL - na pewno były to bardzo małe pieniądze.

Okolice teatru wyglądają na centrum tego miasta. Jednak mimo tego, że są bardziej nowoczesne...


... to socrealizm widać na każdym kroku.


Znajdujemy restaurację, wyglądającą całkiem przyzwoicie. Postanawiamy się więc zatrzymać - ku naszemu zdziwieniu otrzymujemy nawet anglojęzyczne menu. Zamawiamy chaczapuri z serem czyli jedno z podstawowych dań kuchni gruzińskiej. Za osiem kawałków tego dania płacimy jakieś 10 złotych.


Przez miasta przepływa rzeka, jednak po zapachu wnioskujemy, że woda w niej nie jest pierwszej klasy czystości. Prezentuje się za to bardzo ładnie.


Kontrasty w Kutaisi, zderzenia biedy z bogactwem, są wszechobecne.


Udajemy się na okoliczne wzgórze gdzie znajduje się wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO Katedra Bagrata. Mimo, że została w przeszłości praktycznie doszczętnie zniszczona, udało się ją odbudować i cieszy oko turystów oraz mieszkańców.



Największą bolączką dla nas jest bariera językowa. Niezwykle ciężko jest się porozumieć po angielsku - ale tego byliśmy świadomi. Odświeżam więc swoją "wiedzę" z gimnazjum, gdzie uczyłem się rosyjskiego. Mimo, iż nie wykracza ona niestety poza znajomość cyrylicy, liczebników i kilku podstawowych zwrotów to wystarcza, aby porozumieć się w sklepie, marszrutce czy taksówce ;)

Zbliża się południe, ulice zaczynają tętnić życiem. Na każdym kroku odbywa się handel uliczny, małych punktów usługowych jest tu mnóstwo. Jak są kantory to jest ich 10 koło siebie, jak sklepy obuwnicze to kolejne 10 koło siebie - i tak dalej. Tak samo wiele jest patroli policyjnych - radiowozy i piesze patrole są wszędzie.



Wracamy do "punktu wyjścia" czyli pod Mc Donald's skąd chcemy wyruszyć do Batumi. 5 godzin pobytu w Kutaisi nam wystarczyło. Nie pojechaliśmy tylko do monastyru w Gelati, ale to zostawiamy sobie na ostatni dzień naszej wycieczki.

Marszrutki do Batumi odjeżdżają z bardzo dużą częstotliwością. Koszt przejazdu w jedną stronę to zaledwie 10 GEL a czas podróży to niecałe trzy godziny. Podczas drogi delektujemy się lokalną muzyką przeplataną z zachodnimi "hitami". Jazda jest tutaj szalona, nikt nie zwraca uwagi na jakiekolwiek przepisy drogowe. Wyprzedza się na trzeciego a nawet "czwartego", na szerokość lusterek.

Po dotarciu do celu dajemy się naciągnąć taksówkarzowi na nocleg. Cena jednak wydaje się być przystępna bo płacimy 20 GEL za noc. Nasz "hostel" to zwyczajny, prywatny dom. Droga do naszego pokoju wiedzie więc przez salon i kuchnię mieszkającej tu rodziny - w podobny sposób dorabia tutaj mnóstwo ludzi.

Centrum Batumi jest bardzo nowoczesne i zadbane, choć wiele obiektów jest dopiero w budowie. Nie dziwi np. karuzela wbudowana w hotel, dla jego gości. Miasto szczególnie ładnie prezentuje się po zmroku.





"Zapuszczenie" się natomiast w boczne uliczki miasta cofa nas jednak do tej "prawdziwej" Gruzji. Można za to znaleźć więcej punktów gastronomicznych niż w Kutaisi. Dzięki temu spróbowaliśmy kolejnych potraw tutejszej kuchni. Na pierwszy ogień poszły pierogi "khinkali", w smaku podobne jak te w Polsce, jednak mające oryginalny kształt.


Oprócz tego buła z szaszłykiem i cebulką oraz mini pizza. Wszystko bardzo smaczne.



Czymś niesamowitym jest choćby fontanna z której o godzinie 19 leci lokalny bimber "cza-cza"! Nic dziwnego, że ustawiają się tutaj kolejki ludzi z wielkimi butlami.


Z centrum za 3 GEL możemy pojechać kolejką linową na górę, z której roztacza się widok na Batumi. Trasa jej przejazdu jest przepiękna, prowadzi nisko nad zabudowaniami miasta.




Oprócz punktu obserwacyjnego na górze jednak nic nie ma, dlatego wpadliśmy na szalony pomysł, aby wracać z niej na pieszo, jakieś 3 kilometry "w ciemno". Zajęło nam to niecałe 2 godziny, ale było warto.


Batumi to miasto, w którym można się zakochać albo je znienawidzić. Nam się bardzo spodobało. Trafiliśmy też na moment ogłoszenia wyników wyborów prezydenckich - na niebie pojawiły się fajerwerki i lampiony.

Przez dwa dni pobytu zwiedziliśmy praktycznie całe miasto. Spotkaliśmy też przez ten czas bardzo wielu mieszkańców, którzy za każdym razem byli przekonani, że skoro jesteśmy z "Polszy" to musimy mówić po rosyjsku. Poza tym wszyscy byli do nas bardzo życzliwi i pomocni.




Akcentu lotniczego oczywiście zabraknąć nie może!


Nabrzeże Morza Czarnego niestety nie sprzyja plażowaniu, jest całkowicie kamieniste.


Czas powrotu zbliżał się nieubłaganie. Jeszcze tylko szybki spacer przepiękną promenadą i udajemy się łapać marszrutkę do Kutaisi. Z tym akurat nie ma żadnego problemu bo kierowcy łatwo wypatrują przyjezdnych i namawiają ich na przejazd.




Droga powrotna zajmuje nam podobnie jak przejazd "do", około 3 godzin. Z Kutaisi mamy jeszcze jeden, ostatni cel naszej wyprawy do zrealizowania. Bierzemy taksówkę i udajemy się do historycznego monastyru w Gelati - droga do niego jest niezwykle malownicza, prowadzi przez góry. Z kierowcą dogadujemy się, że zawiezie nas w dwie strony za 35 GEL (na miejscu poczeka aż skończymy zwiedzać).

Wstęp do monastyru kosztuje "co łaska". Jak twierdzi Wikipedia, został on ufundowany w 1109 roku przez króla Dawida IV Budowniczego. Legenda mówi, że król osobiście brał udział w jego budowie, a po śmierci został tu pochowany.




Za nocleg w Kutaisi płacimy po 20 GEL za osobę. Ponownie śpimy w prywatnym mieszkaniu. Nad ranem gospodyni robi nam herbatę, jemy śniadanie z domownikami i ruszamy na lotnisko. Tym razem lot mamy w dzień, startujemy o 13. Wielkim i chyba jedynym plusem tego lotniska jest to, że na jego terenie jest darmowe wi-fi, umilające oczekiwanie na lot. Nie ma za to żadnej strefy bezcłowej, więc jak ktoś podróżuje tylko z bagażem podręcznym, niech się nie nastawia na zakup jakichkolwiek płynów ;) 

Odlatujemy o czasie. Krótko po starcie mamy widok na góry i najwyższy szczyt Kaukazu - Elbrus. 


Wydaje resztę euro na kanapkę, kawę i orzeszki. Zawsze w powietrzu robię się głodny!


W Katowicach lądujemy o 12:50 (3 godziny różnicy czasu robi swoje). Wsiadamy w auto i ruszamy w 4,5 godzinną podróż do domu... 

niedziela, 6 października 2013

Moja przygoda z "Wilgą"

W ostatnich miesiącach z wyjazdami był u mnie delikatny "zastój", stąd brak nowych wpisów na blogu. Udało mi się jednak zarezerwować bilety na wschód, który odkąd pamiętam zawsze mnie fascynował. 26 października lecę więc do Gruzji, a w styczniu do Charkowa na Ukrainie - mam nadzieję, że wyjazdy będą równie pamiętne jak moja samotna ekspedycja do Doniecka z 2012 roku - do poczytania |TUTAJ|.

Ale nie o tym dzisiaj. Podczas wspomnianego "zastoju" udało mi się jednak dokonać małego przełomu w lataniu samolotowym ;)

Chyba każdy początkujący pilot kombinuje w jaki sposób może polatać, aby przeznaczyć na ten cel jak najmniej środków. Jednym z takich sposobów jest holowanie szybowców w lokalnych aeroklubach. Miałem to na uwadze już od pewnego czasu, jednak albo nie spełniałem minimów sprecyzowanych w przepisach lotniczych, lub coś innego stało na przeszkodzie. Jak precyzuje PART-FCL:

Osoba ubiegająca się o uprawnienie do holowania szybowców:
musi mieć wykonane po wydaniu licencji co najmniej 30 godzin czasu lotu w charakterze pilota dowódcy oraz 60 startów i lądowań na samolotach, jeżeli przedmiotowa działalność ma być prowadzona na samolotach, bądź na motoszybowcach turystycznych, jeżeli przedmiotowa działalność ma być prowadzona na motoszybowcach turystycznych.

W maju bieżącego roku, podczas wizyty w moim aeroklubie, dowiedziałem się jednak, że jeśli tylko przeszkolę się na "Wilgę" to będę mógł holować. Nie zastanawiałem się długo.

PZL-104 Wilga 35 to produkowany od 1968 roku samolot wielofunkcyjny. Znajduje się na stanie prawie każdego aeroklubu w kraju i jest typowym "wołem roboczym". Dzięki silnikowi gwiazdowemu, o mocy 260 koni mechanicznych, idealnie nadaje się do wykonywania operacji z bardzo krótkich pasów startowych.



Moje przeszkolenie na ten typ, czyli tzw. "laszowanie", trwało nieco ponad 4 godziny w powietrzu. Większość tego czasu to oczywiście kręgi nadlotniskowe, czyli bezcenny trening startów i lądowań. Ponadto kilka lotów do strefy, aby ogólnie zapoznać się z pilotażem i przećwiczyć sytuacje niebezpieczne.

Pilotaż tego samolotu różni się zdecydowanie od maszyn, którymi miałem okazję latać do tej pory (C150, C172). Przede wszystkim PZL-104 ma kółko ogonowe. "Starsi" piloci nazywają też Wilgę "mięśniolotem" i w określeniu tym jest dużo prawdy. Stery chodzą tu faktycznie dość ciężko i opornie. Używanie trymera jest niezbędne. Niezwykle istotne jest również ciągłe monitorowanie temperatur głowic oraz oleju i odpowiednie ich chłodzenie.



Następny etap to przeszkolenie na hol. W naszym klubie, aby móc zacząć holować samodzielnie, należy wykonać uprzednio 50 holi pod nadzorem instruktora. Ten etap zaczął być już jednak dużo bardziej przyjemny, gdyż po raz pierwszy nie musiałem płacić za latanie!

Jeden lot z podczepionym szybowcem to średnio od 5 do 7 minut. Nie jest to wiele, jednak spędzając czas na lotnisku od samego rana do wieczora, można trochę wylatać. Należy pamiętać, że szybownik, którego holujemy płaci za lot samolotu. Dlatego ważnym jest, aby lot wykonać w jak najkrótszym czasie. Wznosimy się więc jak najszybciej, a po wyczepieniu szybowca - zniżamy z największą bezpieczną prędkością opadania.

Są jednak zalety takich krótkich lotów. Dzięki nim utrwalamy sobie ważną technikę lądowania - Wilgą ląduje się na tzw. 3 punkty, czyli przyziemiamy jednocześnie na tylne kółko jak i podwozie główne.


Nie jest to jednak latanie dla szczególnie "wygodnych". Telefon budzi o 7 rano. W słuchawce słyszę : "możesz być za 2 godziny na lotnisku? Potrzebujemy holownika".

Szybkie śniadanie, wsiadam w auto i jadę 70 kilometrów na lotnisko. Na miejscu pomagam szybownikom w wyjęciu z hangaru ich sprzętu. Następnie wyciągamy samolot, przygotowuję i sprawdzam linę, robię przegląd przedlotowy, wypełniam zlecenie na lot, biegnę do mechanika po niezbędne podpisy oraz gaśnicę, grzeję silnik i tankuję maszynę. Dopiero wtedy mogę zgłosić gotowość do pierwszego holu tego dnia.

Na miejscu okazuje się, że latać będzie 6 szybowców. Wszyscy na termikę, która zaczyna się wykształcać. Pierwszy idzie "Puchacz", pilot informuje, żebym wyniósł go na 600 m - nie ma problemu.

"Bydgoszcz wieża, SP-AGV, w zespole z Puchaczem 3234 gotowi do odlotu na kierunku 280".

Chwilę później jesteśmy w powietrzu. Wznoszę i wypatruję chmurek. Na zachodzie pojawia się piękny, wypiętrzony cumulus. Zostawiam tam Puchacza i po 2 minutach melduję się na ziemi. Scenariusz powtarza się jeszcze 5 razy, podczas holowania pozostałych szybowców. Wszystkie załapały się na termikę, wylądują dopiero za 4 godziny - czas ten spędzam siedząc z radiotelefonem na "kwadracie", opalając się i czekając aż wrócą, żeby pomóc schować sprzęt.



Tego dnia udało mi się wylatać jedynie 30 minut, spędzając 9 godzin na lotnisku. Czasem bywa i tak, w następny dzień do książki lotów wpadło mi już jednak 1,5 godziny!

Każda minuta jest jednak dobra. Płacąc z własnej kieszeni za choćby pół godziny wynajmu Wilgi, ubyło by mi 450 złotych. W tej branży, gdy szybownik się smuci, "holówka" się cieszy. Jeśli szybowiec nie "załapie" się na termikę za pierwszą próbą, pilot samolotu holuje go kolejny raz.



Osobiście cieszę się z każdej minuty, jaką mogę wylatać na tym interesującym, choć wymagającym i zdradzieckim samolocie. Polecam Wilgę każdemu kto tylko ma możliwość się na nią przeszkolić, dla mnie "pilota-żółtodzioba" było to niezwykłe i bardzo cenne doświadczenie :)) 

wtorek, 19 marca 2013

Doha i Bombaj w 3 dni. Część II

Docieramy na lotnisko w Doha. Co zaskakuje, to kontrola bezpieczeństwa - wydaje się być bardzo "okrojona". Panowie, siedzący przy monitorach pokazujących wnętrze bagaży, są zajęci raczej rozmową ze sobą niż wnikliwą kontrolą wnoszonych przedmiotów. Nie czuję się jednak specjalnie bardziej zagrożony....

Na wielki plus zasługuję darmowa sieć wi-fi w całym terminalu, oraz dostępność gniazdek z prądem! Kolejnym ciekawym elementem jest strefa odpoczynku - dostępne są tam fotele w formie leżanek oraz kocyki, znane z pokładów Qatar Airways. Przy długich przesiadkach jest to jakieś rozwiązanie.

Boarding do naszego Airbusa A340-600 A7-AGD zaczyna się na 40 min. przed odlotem. Jedyny plus tego, że odbywa się on z użyciem autobusu (który pokonuje dłuuuuugą drogę na wschodnią płytę lotniska) jest taki, że pozwala nam podziwiać z ziemi wielkość tego samolotu! Na pokładzie już za to, wypełnienie miejsc około 50%.

Startujemy o czasie...

 

System rozrywki IFE, mimo iż starszy niż w 320 (identyczny jak w 330) bardziej mi odpowiada - za sprawą tego, że tutaj możemy sterować nim za pomocą pilota a nie dotykowo, jak ma to miejsce w najmniejszych maszynach przewoźnika. Oczywiście wybór muzyki, filmów, programów, wiadomości, telewizji satelitarnej, map - olbrzymi...



 Mijamy Dubaj:



Ze względu na stosunkowo krótki czas lotu (3:30h) otrzymujemy jeden, pełen posiłek - ja wybrałem ryż i jakieś mięso + tradycyjnie warzywa, deser, pieczywo, masło i jakiś serek. Wybór napojów jak w locie z Warszawy do Doha, czyli zimne, ciepłe i alkoholowe - praktycznie bez limitów ;)

Jako, że po posiłku poszedłem spać, obudziłem się krótko przed miękkim lądowaniem w Bombaju. Szybkie kołowanie do gate-u i wychodzimy rękawem - od razu poczuliśmy charakterystyczny zapach "Indii", który będzie nam towarzyszył przez dalszą część wyjazdu.

Noclegi rezerwowaliśmy w skromnym hotelu "Chateau Windsor Hotel". Za pokój 3os. (właściwie taki mini apartament, gdyż składał się on z głównej sypiali, mniejszego pokoiku z sofą, fotelem i stołem, toaletą oraz balkonem) płaciliśmy ~400zł / dobę z podatkiem. Aby się tam dostać, bierzemy taksówkę. Za nią musimy zapłacić jeszcze w terminalu lotniska na zasadzie "pre-paid" - podajemy pracownikom, gdzie znajduje się nasz nocleg, płacimy 650 rupi i dostajemy numer taksówki, która zawiezie nas do miasta...

Już po opuszczeniu terminala, podbiega do nas 2 hindusów, którzy niemal siłą zabierają nam bagaże i zanoszą do właściwej taksówki. Ta okazuje się być bardzo lokalna. Chciałem otworzyć bagażnik, to zauważyłem tam jedynie zajmującą całą jego powierzchnie - butle z instalacją LPG. Bagażniki znajdują się tutaj... na dachach samochodów, jak spojrzałem w jaki sposób zabezpieczają tam oni nasze bagaże, już zacząłem obawiać się w jakim stanie (i czy w ogóle) dotrą one do hotelu. Po niecałej godzinie, docieramy na miejsce i idziemy odespać...

Rano, już po drodze na dach budynku, gdzie serwowane są śniadania, zaskakuje nas ciekawy widok. Rusztowania używane w tym mieście są co najmniej - "niepewne":


Śniadanie europejskie i skromne, do wyboru gotowane lub smażone jajka, tosty oraz kawa i herbata. Zawsze jednak jest to jakiś posiłek. Pierwszą rzeczą, którą musimy zrobić po wyjściu na miasto to znalezienie banku, aby wymienić walutę. Szybko znajdujemy jeden, bardzo blisko naszego hotelu czyli na Marine Drive, jednej z ładniejszych ulic miasta prowadzących wzdłuż wybrzeża. Wieczorami wychodzą tutaj tłumy ludzi!


Sama wymiana pieniędzy zajmuje jednak dobre pół godziny! Opiera się o wnikliwe sprawdzenie naszych paszportów, zeskanowanie ich oraz wypełnienie różnego rodzaju druków. Warto poprosić o trochę niskich nominałów, które przydadzą nam się na wszelkiego rodzaju napiwki etc.

Tymczasem łapiemy taksówkę i jedziemy do chyba najbardziej charakterystycznego miejsca w Bombaju - Gateway of India. Taksówki są tanie, o ile nie damy się naciągnąć - ceny uzgadniamy zawsze przed wejściem do pojazdu.

Plac przed "bramą" po atakach terrorystycznych jest strzeżony, wejście na teren poprzedza przejście przez wykrywacz metali - taki jak na lotniskach. Jednakże chyba nikt na niego nie zwraca uwagi. Pierwsze co się rzuca w oczy to wszechobecni sprzedawcy, naciągacze.



W pewnym momencie podszedł też do nas jeden z naciągaczy, pytać się o przewodnik, zdjęcie czy też mapę - odpowiedziałem, że wszystko mamy. Ten nie ustępował, odparł, że ma "special Mumbai map" - otworzył mapę a tam worek "zioła" w cenie 20 euro za 10 gram (wolę nie myśleć, ile tam faktycznie było zawartości towaru w towarze, ale sytuacja wyglądała dość komicznie).

Spod Gateway of India, odpływają promy na wyspę Elephanta. Rejs trwa około godziny i kosztuje 150 INR w obie strony (jakieś 9zł). Płyniemy. Jeszcze tylko jedno zdjęcie, znanego również z bardzo dramatycznego ataku terrorystycznego w 2008 roku, hotelu Taj Mahal.


Po drodze mamy widok na port marynarki wojennej:


I docieramy na wyspę. Od przystani do początku drogi na szczyt musimy jeszcze pokonać kilkaset metrów. Można skorzystać z jeżdżącej tam kolejki, ale my zdecydowanie wolimy zrobić sobie spacer.



Na wyspie znajduje się zespół siedmiu wykutych w skale świątyń - jedna z główniejszych atrakcji turystycznych. Zanim tam się udamy, postanawiamy przejść się jednak na szczyt góry. Droga jest dość stroma i w tym upale męcząca, ale dajemy radę. Leniwi mogą skorzystać z usług tragarzy :)

Szczerze mówiąc na szczycie, nie ma nic specjalnego, znajdują się tu tylko jakieś stare armaty, które prawdopodobnie miały kiedyś za zadanie strzec wybrzeża Bombaju. Spotykamy za to jednak... małpy. Mimo, że wyglądają słodko, trzeba na nie uważać bo potrafią być agresywne i potrafią okraść. Zresztą przestrzegają przed tym specjalne tabliczki ostrzegawcze.



I zdjęcie ze szczytu, wybaczcie za ponowną "autopromocję", aczkolwiek nie posiadam innego ujęcia... ;))


Schodzimy. Droga w dół na szczęście przyjemniejsza. Za wejście do jaskiń musimy niestety zapłacić - jak dobrze pamiętam, 200 INR / os czyli dość drogo jak na tutejsze warunki. Oczywiście strażnik proponował nam opcję "500 rupi za wszystkich, bez biletu".

Dość sprawnie i szybko zwiedzamy kompleks światyń.



Nie udało nam się zdążyć na powrotny prom, który odpłynął z 2 minuty przed naszym przybyciem do przystani. Trudno, kolejny już za pół godziny. W tym czasie obchodzę jeszcze stoiska z przeróżnymi artykułami, które są dosłownie wszędzie - i na wyspie i w Bombaju.


Droga powrotna, podobnie jak trasa "do", zajmuje godzinę. Ruszamy w poszukiwaniu jakiejś restauracji i przy okazji robimy sobie spacer ulicami miasta. Taki widok, zarówno w dzień jak i w nocy w ogóle nie dziwi. Ludzie śpią dosłownie wszędzie, nawet w centrum tłumu...


Mijamy jedno ze stanowisk gdzie możemy napić się świeżego soku z bambusa - znajdujące się tam jednak kubki są typowo wielokrotnego użytku, za każdym razem są jedynie obmywane - coś jak w miało to miejsce w naszych rodzimych, saturatorach.

Gdy znaleźliśmy restaurację pojawił się kolejny problem - co zjeść. Nazwy wszystkich, tradycyjnych dań hinduskich kompletnie nic nam nie mówiły, więc postanowiliśmy, że każdy zamówi coś innego i ewentualnie będziemy się wymieniać. Jak się okazało na końcu, wszystkie dania były bardzo smaczne i oczywiście ostre!


Za zestaw jak na powyższym zdjęciu, płaciliśmy nie więcej niż 250 rupii na osobę (z napojami i napiwkami). Warto dodać, że nasz stolik obsługiwały 3 osoby. Po jedzeniu dostaliśmy gorącą wodę z limonką, do przemycia rąk.

Kontynuujemy spacer przez miasto, trochę typowych widoków:



Zanim dojdziemy do hotelu, planujemy kupić sobie po jakimś piwie. Nie jest to łatwe, bardzo mało tu typowych sklepów monopolowych. Gdy w końcu go znajdujemy, okazuje się że ceny są dość wysokie. Duży Kingfisher kosztuje tutaj 100 INR (~6zł). Co nas jednak bardzo pozytywnie dziwi, to taka oto reklama :



Kolejnego dnia, jako pierwszy punkt zwiedzania obieramy dworzec kolejowy Chhatrapati. Odjeżdżają stąd zarówno pociągi lokalne, jak i dalekobieżne, wieloklasowe, sypialne składy. Tutaj też przy wejściu znajduje się "kontrola bezpieczeństwa", ale z tego co widzimy to to chyba proforma. Nikt się tutaj nie stresują, wyjącą bez przerwy bramką. Jako, że wiele lat temu strasznie uwielbiałem pociągi (przeszło mi odkąd poszedłem na studia i zacząłem co 2 tygodnie jeździć na stojaka przy toalecie) to fotografuje wszystkie znajdujące się tutaj składy.


 Tutaj kolejne potwierdzenie moich wcześniejszych słów, że ludzie śpią wszędzie...



Kolejnym naszym przystankiem, jest jak to głosi przewodnik, uwaga "centrum handlowe". Nasza wędrówka prowadzi jednak przez to coraz biedniejsze okolice miasta. To, jak mieszkają tutaj ludzie przechodzi nasze najśmielsze oczekiwania (a i tak trafialiśmy jeszcze na dużo cięższe widoki, jak np. całkiem nagich ludzi przy "rynsztokach").




Nasze dumnie nazwane "centrum handlowe", okazuje się jednym pomieszczeniem z tysiącem najróżniejszych słoników i innych błyszczących figurek. Oraz kolejnym tysiącem, równie świecących się szat dla kobiet. Wychodzimy stąd szybciej niż weszliśmy, zakupy zrobimy gdzie indziej.

W pierwszej kolejności musimy jednak "ewakuować" się z tej dzielnicy. Pierwsza napotkana taksówka zachciała od nas 500 INR za przejazd w pobliże plaży "Chapati" mimo iż chyba nas nie zrozumiał i nie wiedział gdzie chcemy jechać. Z innym taksówkarzem już normalnie dogadaliśmy się 60 INR. Jako, że jazda po Bombaju jest nie do opisania słowami, nagrałem mały filmik z tego dokładnie przejazdu:

http://www.youtube.com/watch?v=WVqOJm2-1JI

A na samej plaży, krótko po wyjściu z pojazdu widzimy chyba lokalną "łaźnie" i "pralnię". Swoją drogą, jak byliśmy tutaj wczoraj w nocy, to szalało tutaj tysiące szczurów, dwa razy większych od tych występujących w Polsce...



Tak czy siak, udaje nam się w końcu dojść do jakiegoś targu. Ledwo po dotarciu do tego miejsca, doczepia się do mnie handlarz bębenków, który mimo mojego stanowczego głosu nie odpuszcza. Kompletnie nic do niego nie mówiłem, jednak on prowadził ze mną monolog, i jednostronnie się "targował". Wyszedł początkowo z ceną 800 rupii za jakiś badziew do grania, po ~40min. (tak tyle czasu za nami szedł) chciał już 150 rupii.

Jednak małe zakupimy robimy. Nie u "bębenkowca", a zakupujemy różne tradycyjne przyprawy (chyba najbardziej znana - Masala). Ja dodatkowo zaopatruję się w kilka t-shirtów, które po negocjacjach kupowałem za 150 INR każdą, oraz fajkę wodną tzw. sziszę. Przy alejce, spotykamy też autentyczną kobrę z opiekunem, który na wężu robi złoty interes.

Postanawiamy odpocząć chwilę w pobliskim parku a potem zobaczyć zachód słońca z Marine Drive i udać się jeszcze chwilę na plaże, zanim pojedziemy na lotnisko. Fajne mają tutaj zwierzątka domowe:


Słońce zaczyna się chować...



Jako, że nie jadłem jeszcze nic na ulicy, postanawiam że muszę czegoś spróbować. Znajduję coś w stylu hamburgerów, jednak na pewno nie było w nich ani grama mięsa - mimo to były niezwykle smaczne i tanie. Po 10 rupii (60 groszy) jeden. Bardzo mocno wyczuwalny był tam też aromat Masali.Wszystkie dania z ulicy pakowane są w zwyczajne gazety.


Gdy zasiedliśmy na plaży, szybko dołączył do nas nieznany, leciwy Hindus. Początkowo myśleliśmy, że to jakiś kolejny naciągacz, okazało się jednak inaczej. Jak nam tłumaczył, wyjątkowo bardzo płynnym i dobrym angielskim, jego religia nakazuje mu poznawanie nowych ludzi. A z zawodu jest jubilerem. W sumie wynikła przyjemna rozmowa, dowiedzieliśmy się bardzo wielu ciekawostek na temat miasta. Nadmuchał też 4 przyniesione przez siebie balony i chciał abyśmy na pamiątkę, napisali mu po polsku "miłego dnia" ;)


Po godzinnym spotkaniu, rozstaliśmy się i ruszyliśmy do hotelu odebrać nasze bagaże. W drodze jak zwykle ciekawe widoki, jestem pod wielkim wrażeniem jak oni utrzymują tak równowagę!


W hotelu szybki prysznic i jedziemy na lotnisko. Za taksówkę płacimy 600 rupii + jakąś drobną opłatę za przejazd przez most. Przed terminalem olbrzymi tłok, wejście do środka jedynie za okazaniem wydrukowanego potwierdzenia rezerwacji. Kolejki do kontroli bezpieczeństwa - również olbrzymie, nic dziwnego, że nakazują przybycie na lotnisko najpóźniej na 3 godziny przed odlotem...

I to byłoby tyle jeśli chodzi o Bombaj, kilka fotek z przelotu do DOH i WAW wrzucę później, dziękuję jeśli ktoś doczytał to do końca, oraz mam nadzieje, że nie zanudziłem! Co mogę powiedzieć na samym końcu o mieście? Nie jest to miasto, w którym mi się szczególnie podobało - uważam jednak, ze zdecydowanie warto było zobaczyć! Polecam! :)

Pozdrawiam!